niedziela, 23 sierpnia 2015

Rozdział VIII czyli Kolejna rana na sercu

Narada dobiegła końca długo po północy. Ustalono, że pójdę wraz z Markiem, Nico, Percym i Annabeth. Zamiast mojego brata mógł równie dobrze iść Jason, ale Mark się uparł, że on mnie samej nie puści. Co dziwne nie opuściły mnie złe przeczucia, co do tej misji. Nie rozumiem tego. Może to tylko zwykłe zmęczenie?  Gdy Chejron ustalił z nami ostatnie drobnostki dotyczące wyprawy, mogliśmy się rozejść. Wyruszamy za dwa tygodnie.  Za ten czas mamy wspólnie ustalić gdzie, jak i po co idziemy. Jednocześnie mamy dużo trenować, bo jak się okazało wszyscy mają, co do tego uprzedzenia. Szybkim krokiem udałam się do swojego pokoju na piętrze i wykonałam wieczorną toaletę, by po chwili smacznie spać. Znowu śniła mi się scena z Nico. Potem przez chwilę była ciemność, by nagle z niej wyłonił się makabryczny obraz Marka. Dokładnie jego śmierci. Nie zdążyłam się dokładnie przyjrzeć, bo po sekundzie obraz się zmienił. Ukazywał on jakąś ogromną jaskinię. Nie widziałam ścian, ani sklepienia, ponieważ jama ta była zbyt ogromna by ogarnąć ją wzrokiem. A w dodatku było ciemno. Wokół mnie latało mnóstwo przezroczystych postaci emanujących błękitną poświatą. Tu również na długo się nie zatrzymałam. Już po chwili szłam po kładce zawieszonej dobre czterysta pięter nad ziemią. Za mną zamykały się w ciszy drzwi windy Empire State Building. Wiatr szarpał moimi ubraniami, ale jakoś dałam radę się utrzymać pomimo tego, że na kładce nie było żadnych barierek czy czegoś takiego. Gdy znalazłam się na drugim jej końcu, ruszyłam białymi, żwirowymi alejkami w stronę ogromnego pałacu, znajdującego się na szczycie pagórka umiejscowionego w samym centrum tego „miasta”. Po drodze mijałam kilka domków z marmuru przyozdobionych gdzie niegdzie złotem. Spotkałam również kilku satyrów grających na piszczałkach oraz driad i nimf. Natrafiłam również na dwie fontanny. Jedna przedstawiała kobietę z przechylonym dzbanem, z którego leciała woda. Druga zaś była w kształcie trzech mis poprzechylanych tak by z jednej leciało do następnej, a z tej ostatniej wprost na podłoże gdzie magicznie zamiast tworzyć kałużę, wsiąkała. Sam pałac był utrzymany, zarówno wewnątrz jak i z zewnątrz, w tych samych kolorach, co całe miasto. Składał się on z tylko jednej, za to ogromnej, Sali Tronowej. Jak sama nazwa wskazuje, wewnątrz znajdowało się dwanaście tronów dla dwunastu najważniejszych bogów. Kolejno dla: Zeusa, Posejdona, Hadesa, Apolla, Aresa, Hefajstosa, Dionizosa, Ateny, Artemidy, Afrodyty, Hery i Hestii. Każdy z nich był innego kształtu i koloru. Gdy weszłam tylko niektóre z nich były zajęte. Siedzieli w nich: Zeus, Posejdon, Apollo, Afrodyta, Hestia i Atena. Byli bardzo pochłonięci rozmową.
- Apollo, jeżeli masz rację…. Nie to nie może być prawda! Kłamiesz!- Krzyknął wzburzony Zeus. Był to postawny, opalony mężczyzna, wyglądający na około 35 lat. Miał czekoladowe włosy i tego samego koloru lekki zarost. Jego oczy zaś były koloru nieba. W prawej ręce trzymał podłużną tubę z jednej strony zakończoną ostrzem a z drugiej otworem, przez który prawdopodobnie wypuszczał wyładowania elektryczne. Tak zwany Piorun Zeusa. 
-Nie ojcze. Sam dobrze wiesz, że moją wadą wrodzoną jest niestety brak umiejętności kłamania. Tak, więc jak widzisz to jest prawda. Z tego, co dobrze zrozumiałem to jeszcze nie wszystko. Na razie nie mam pewności, więc nie będę krakał, ale jest możliwość jeszcze gorszych zdarzeń- odparł chłopak, wyglądający na około 18 lat. Na jego szyi wisiała para słuchawek, których kabel był podłączony do tabletu, spoczywającego na kolanach chłopaka.
- Zeusie! Musimy coś z tym zrobić! Ta dziewczyna już i tak straciła matkę i dom!- Krzyknęła zwykle spokojna Hestia. Ona natomiast wyglądała na około 10/11 lat. Miała ciemno kasztanowe włosy do kolan, piwne oczy i melodyjny głos.
- Wiem. Tylko, co? Sama dobrze wiesz, że nie wolno nam za bardzo ingerować w życie naszych dzieci.– Powiedział cicho Zeus.
- Hadesie wiesz, że twój syn. Nico. Nie tak dawno zaczął czuć do naszej kochanej Caroline coś więcej nisz sympatię? Zresztą odwzajemnioną! Tylko ona tego jeszcze nie wie. – Zaćwierkała wesoło Afrodyta. Kobieta ta zaś wyglądała na około 24 lata. Była opalona na czekoladę a jej jasne włosy opadały falami na plecy. Tylko oczy miała dziwne. Fiołkowe.
- Zawsze był idiotą- mruknął Hades- Najpierw pozwolił swojej siostrze umrzeć a teraz jeszcze bawi się w jakieś miłostki. Jest nie odpowiedzialny i tyle.
- No, ale ludzie! Skoro oni się kochają to niedługo wytrzymają bez wyznań. Kiedy… kiedy chłopak zginie tak samo jak jej brat i ten twój bachor Posejdonie, dziewczyna się załamie! Wiecie, co to dla nas oznacza!- Wyrzuciła z siebie z niewielkim problemem przy słowach o śmierci Artemida. Była ona wysoką, wysportowaną kobietą z ciemnymi włosami i srebrnymi oczami.
- Temiś spokojnie. Jestem jak by nie patrzeć jej najlepszym opiekunem i postaram się ją przed tym ochronić- Starał się udobruchać siostrę Apollo
- Ech…. Nasze błogosławieństwo się ujawniło. Każdy z nas oddał jej cząstkę duszy. Nadal nie rozumiem, czemu to zrobiliśmy- Zmarszczył brwi Posejdon. Był on rosłym mężczyzną w podobnym wieku, co Zeus. Ten natomiast miał srebrzystą brodę i włosy jednak wcale go nie to postarzało. Oczy miał w kolorze soczystej zieleni.
- Posejdonie to przecież wiadome. Gdybyśmy mieli pisaną porażkę z Gają jakaś cząstka nas zostałaby nietknięta i moglibyśmy się odrodzić.- Odpowiedział mu Zeus.
-No tak. A co jeśli ona zginie? Co wtedy?- Zadała rozsądne pytanie Hestia.
- Wtedy trzeba będzie liczyć, że jednak wygramy.- Rzekł zrezygnowany Zeus ciężko wzdychając.
-O Caroline! Nie zauważyłem cię! Długo już tu stoisz?- Zapytał Apollo nagle mnie spostrzegając.
- Apollo, co ty wygadujesz? Gdzie ty widzisz tę dziewczynę?- Spytał zdezorientowany Posejdon.
- No tu stoi. A zresztą i tak jej nie zobaczycie, bo to mi daliście zadanie ochrony jej, co zarazem jest odebraniem sobie możliwość wiedzenia jej w snach czy wizjach.- Zaśmiał się wskazując jednocześnie na miejsce, w którym od początku stałam.
- W ogóle, co ona tu robi!? Słyszała naszą rozmowę!? Już ja sobie pogadam z Hypnosem!- Ryknął rozjuszony do granic Zeus
-Ojcze ona cię słyszy- powiedział spokojnie Apollo.- Tak, więc Caroline ile już tu stoisz?
- Dość długo by dowiedzieć się wielu interesujących informacji dotyczących swojej przyszłości. T-to prawda? Mark, Nico i Percy zginą?- Spytałam z gulą rosnącą w gardle.
- Tak mi przykro.- Chlipnęła Hestia. Do moich oczu napłynęły łzy. Czyli to koniec? Już wiem, co mnie czeka, ale czy nie da się tego zmienić?
- Nie kochana- Powiedział Apollo jakby czytając mi w myślach. Wstał i podszedł do mnie.- Wielu próbowało zmienić przeznaczenie. Wszystkie te próby się nie powiodły- dopowiedział cicho, przytulając mnie. Tego właśnie potrzebowałam. Bliskości innego człowieka. Wtuliłam się w pierś chłopaka i zaczęłam cicho płakać. Apollo nie przejmował się niczym, nawet karcącym spojrzeniem swojej siostry, i zaczął mnie cicho pocieszać. Po chwili poczułam się wyzuta ze wszystkich sił i upadła bym na posadzkę, gdyby nie silne ramiona mojego pocieszyciela. Nie zważając na nic wziął mnie na ręce i zaczął gdzieś nieść, lecz ja byłam tak zmęczona i senna, a od niego pałało takie ciepło i przyjemny zapach, że sen zmógł mnie w chwilę potem. Otoczył mnie mrok. Resztę nocy przespałam spokojnie, nie niepokojona przez żadne koszmary czy inne wizje.
                                                    ~~Poranek~~
Gdy pierwsze promienie słoneczne otuliły moją twarz, chcąc wyrwać z objęć Morfeusza, otworzyłam oczy. Jak gdyby nigdy nic wstałam i podeszłam do okna. Słoneczny, ciepły dzień napawał mnie optymizmem i szczęściem. Otworzyłam okiennicę i nabrałam w płuca masę pachnącego trawą i wsią, powietrza. Powoli zaczęłam je wypuszczać, z uśmiechem na ustach. Jeszcze chwilkę rozkoszowałam się pięknem tego dnia, by zaraz udać się do łazienki. Sprawnie odprawiłam czynności porannej toalety. Około 10 minut później odświeżona, uczesana, ubrana i wesoła wyszłam z zaparowanego pomieszczenia, by udać się na dół, a z tam tond na śniadanie w pawilonie. Gdy ujrzałam twarz brata siedzącego wraz z Jasonem przy stole, coś mnie ruszyło. Poczułam nie pokój. Nagle jak grom z jasnego nieba, wróciły do mnie obrazy z wczorajszego snu. Nagle całe szczęście ze mnie uleciało. Usiadłam przy stole obok Annabeth, czyli tak jak zwykle.
-Hej! Coś tak markotna?- Spytała jasnowłosa, gdy mnie zobaczyła.
- Miałam koszmar. Nic ciekawego- Westchnęłam. Czy powinnam jej powiedzieć, że w najbliższym czasie jej chłopak umrze? Jeśli powiem to może się na mnie obrazić czy coś w tym stylu, ale jeśli nie to tym bardziej będzie na mnie zła. Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co powinnam teraz zrobić.
- Hej coś tak zamilkła?- Z zamyślenia wyrwał mnie głos Anny.
- Nic. Myślę nad czymś- Odparłam wymijająco. Nie chcę jej okłamywać, ale nie jestem pewna, co zrobi, gdy się dowie. No nic na razie przemilczę temat. Nagle zdałam sobie sprawę, że jeszcze nic nie mam na talerzu a śniadanie zaraz się skończy. Szybko pomyślałam o grzankach z serem i herbacie a następnie chwyciłam jedną w rękę, drugą wrzucając do ognia. Pochłonęłam jedzenie z prędkością światła a gorący jeszcze napój wypiłam duszkiem, nie zważając na poparzenia, jakich mogłam doznać. Chciałam być z dala od wszystkich. Zaszyć się gdzieś i pomyśleć. Zastanawiałam się nad wyjściem cichaczem z obozu. Tak to dobry pomysł. Poszłam w las, by po dojściu na jego drugi kraniec, a zarazem przejść przez barierę, rozwinąć skrzydła i ulecieć na nich w stronę pobliskiego jeziora. Usiadła na jego skraju, tak by jej stopy, z których wcześniej zdjęła buty, były zanurzone w przyjemnie chłodnej wodzie. Otuliła się skrzydłami i podciągnęła kolana pod brodę.  Czemu wszystko musiało się tak bardzo skomplikować? Czemu teraz, gdy dopiero, co zapoznawała się z tym nowym, dziwnym światem?  Dlaczego tak niedawno odzyskała brata a teraz miała go stracić? Te, i miliony podobnych pytań krążyły po jej głowie z zawrotną wręcz szybkością. Nagle usłyszała gdzieś niedaleko czyjeś krzyki tak okropne, że po moich plecach przeszedł zimny dreszcz. Czym prędzej się poderwałam i pobiegłam w stronę, z której dochodziły. Przebiegłam kilka kroków i znalazłam się na małej leśnej polance. Na środku leżał, w kałuży krwi jakiś człowiek a nad nim, niczym sęp nad ofiarą, siedział ogromny kot ze skrzydłami smoka. Szybkim ruchem dobyłam miecza, lecz maszkara na mój widok wzbiła się w powietrze i odleciała. Z gardła osoby leżącej na trawie dobył się ochrypły jęk bólu. Podeszłam w tamto miejsce a to, co ujrzałam było straszne. Cała klatka piersiowa tej osoby była rozpłatane tak, że widać było wszystkie wnętrzności. Serce tej osoby jeszcze lekko drgało w przedśmiertnej agonii. Jelita były gdzie niegdzie zawiązane w supły i walały się po ziemi wokół nas, a wątroba, nerki i płuca całe w strzępach leżały trochę dalej pomiędzy makami, które porastały tu i ówdzie polankę. Jedna ręka tej osoby była cała porozcinana a z drugiej został tylko krwawiący kikut. Nogi były całe poszarpane a w niektórych miejscach wystawały nawet pojedyncze żyły. Gdy wreszcie ośmieliłam się spojrzeć na twarz tej osoby serce mi zamarło. Czyli już się zaczęło!?
Przepraszam, za jakość tego rozdziału, która wiem, że jest bardzo niska. Nie mam nic na swoją obronę. No tak więc mamy kolejny rozdział ;) Mam nadzieję że się spodobał . Jeśli tak, a może właśnie, jeśli nie to napiszcie mi o tym proszę w komentarzu
Specjalna dedykacja dla kilku osób. Emi, Księżniczki Jednorożców, Oli, Aiki, Moni, Mizuki, Lisy. 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Rozdział VII czyli Wszystko się z czasem wyjaśni

Nico! Nico di Angelo! Chłopak biały jak kartka z włosami jak heban. Zimny (dosłownie. Jego ręce są jak lód) i niedostępny. Aż nagle taka scena…
-Już wszystko dobrze?- Spytał a ja nie umiałam się ruszyć, bo nagle przed oczami ukazała mi się ta scena ze snu. Przepaść, my i ten pocałunek.
-T-Tak. Dzięki.- Odparłam i szybko wstałam. Prawie biegnąc udałam się do swojego pokoju. Wpadłam do niego jak burza, zatrzaskując za sobą drzwi. Zaczęłam krążyć po pokoju. Dla czego tak zareagował? Co miała znaczyć ta troska?- Te pytania nie dawały mi spokoju. Nagle usłyszałam okropny huk, trzask i uderzenia o dach. Wyjrzałam przez okno. Nie wiele widziałam w mroku, lecz zauważyłam jakieś spadające kawałki…czegoś. Rozległy się krzyki, nawoływanie i odgłosy walki. Czym prędzej zbiegłam do hallu. Stało tam kilkoro nastolatków i Chejron. Wszyscy w pełnym rynsztunku.
-Coś się stało?- Spytałam trochę głupio, bo wyraźnie było widać, że coś jest nie tak.
- Tak. Mamy poważny problem. Złote runo podtrzymujące barierę zniknęło, a raczej zostało skradzione. Bez niego nasza ochrona posypała Nico!? Nico di Angelo! Chłopak blady jak kartka z włosami niczym heban. Zimny się w wiór. Dosłownie.- Wyjaśnił mi centaur.- Widzę za to, że ty jeszcze nawet nie masz broni. Annabeth pójdź z Caroline i wybierzcie razem coś odpowiedniego.- Zwrócił się do blondynki. Ta wstała i skinęła na mnie z przyjaznym uśmiechem. Na placu zbiórek leżała masa drobniusieńkich kawałeczków czegoś, co przypominało szkło. Nawet takie wydawało odgłosy, gdy się po tym chodziło. Annabeth poprowadziła mnie do zbrojowni. Było tam mnóstwo mieczy, sztyletów, hełmów, napierśników, włóczni i tym podobnych. Jeden z mieczy szczególnie przykuł moją uwagę. Nie był jakiś specjalny. Większość obozowiczów miała takie. Wzięłam go do ręki. Był idealnie wyważony. Podeszłam do jednej z kukieł ćwiczebnych stojących w rogu pomieszczenia. Wzięłam lekki zamach i uderzyłam klingą w ramię przeciwnika. Kukła została przecięta na pół, a kawałki słomy, z której była zrobiona, leżały u moich stup. W pewnym momencie słoma ta zaczęła się unosić i wirować wokół mojego miecza. Ten nagle z matowego srebra zrobił się złoty, a kawałki wirujące wokół niego wsiąkały weń, jak woda w gąbkę. Annabeth patrzyła na to z nie małym zdumieniem. Gdy proces dobiegł końca, wyjęłam jeszcze przypinaną pochwę na miecz, ze składziku i schowałam w niej swoje narzędzie zbrodni, przypinając ją jednocześnie do paska. Gdy i blond włosa otrzeźwiała ruszyłyśmy w stronę, z której przyszłyśmy. We wnętrz w najlepsze panowała narada.
-Nie może pójść! Nie pozwolę na to!- Mówił podniesionym głosem Mark.
-Musisz się zgodzić. Wyrocznia przepowiedziała, że to ona musi iść. Nie ty.- Chłodno odparł Chejron.
- Nie może! Jest za młoda! I nie umie jeszcze walczyć!- Dalej stawiał na swoim mój brat.
-Tu byś się zdziwił.- Wtrąciłam się.
- No to pokaż. Annabeth zmierzysz się z moją siostrą?- Zwrócił pytanie ku stalowookiej Mark.
-Z przyjemnością. Wyjdźmy jednak na zewnątrz.- Zaproponowała. Wszyscy poszli za jej pomysłem. Stanęłyśmy na placu zbiórek. Annabeth zaatakowała pierwsza. Z łatwością odbiłam jej cios, bo na szermierce dodatkowo uczyli nas walki mieczem i wręcz. Zdziwiona dziewczyna patrzyła na mnie z osłupieniu, co ja wykorzystałam podcinając ją. Runęła jak długa, a czubek mojego miecza znalazł się na jej boku.
- Czemu na boku a nie przy szyli?- Spytała, gdy pomagałam jej wstać.
- Bo tam znajduje się tętnica główna. Po ciosie w szyję możne jeszcze przeżyć. Przekłucie tej żyły oznacza natychmiastowe wykrwawienie się- powiedziałam obojętnie. Spojrzałyśmy na obserwatorów. Nikt się nie odzywał.
-Może z kimś jeszcze się zmierzyć?- Przerwałam pytaniem ciszę.
- Ja z chęcią.- Odparł Percy. Podszedł do mnie i stanął w pozycji bojowej. Czekał aż zaatakuję. Ja zamiast klasycznie uderzyć, rozprostowałam skrzydła i jednym ich machnięciem znalazłam się za chłopakiem, który nie był na tyle szybki by zablokować mój cios. Po chwili ogłuszenia zerwał się a równe nogi i już nie czekając na mój ruch wyprowadził cięcie w ramie. Zrobiłam unik i przeturlałam się do tyłu. Chłopak podbiegł bliżej, lecz ja znalazłam już wzór w jego atakach i pozycjach. Gdy on wyprowadził cios ja kopnięciem w jego łokieć unieszkodliwiłam go i tym samym wytrąciłam miecz z ręki. Chciał go odzyskać, lecz ja mocnym kopniakiem w klatkę piersiową przewróciłam chłopaka. Klinga mojego miecza „niechcący” rozcięła mu skórę na ramieniu, uwalniając trochę krwi. Zanim jednak czerwona ciecz dotknęła podłoża, poderwała się i zaczęła wirować, podobnie jak wcześniej słoma, wokół mojego miecza. Wsiąknęła weń, jednocześnie zmieniając mu kolor na zimny szkarłat.
-Lazarius….- Szepnął Chejron z lekką nostalgią. Oczy mu zaszły mgłą a twarz przybrała zamyślony wyraz. Nagle poczułam, że ktoś uderza mnie rękojeścią w głowę. Zabolało, ale nie straciłam przytomności. Zobaczyłam Percego, który już odzyskał miecz i ewidentnie był gotów do dalszej walki.
- Jeszcze wierzysz w to, że wygrasz?- Spytałam z ironią. Nie wiem, czemu pałałam do niego nienawiścią.
- Nie z takimi sobie radziłem- Powiedział chcąc mi zaimponować. Jednak miało to zupełnie odwrotny skutek. Furii, jaka mnie zalała, nie umiałam pohamować. W przypływie gniewu zaatakowałam ze zdwojoną siłą. Cios za ciosem. Unik, pchnięcie przewrót w tył, unik, cios, odparcie pchnięcia i ostateczne kopnięcie z ciosem. Chłopak leżał jak długi i skomlał. Stałam nad nim upajając się jego cierpieniem.
-Ej, ej. Ludzie starczy. Caroline rzeczywiście umiesz walczyć. Percy. Kto cie uczył atakowania od tyłu?! To nie uczciwe!- Powiedział Mark podchodząc do nas.
-A-ale ona mogła.- Wyjęczał.
-Widziałeś, co robiła i mogłeś się na to przygotować. Ona jednak nie miała pojęcia, co chcesz zrobić. Grasz nie fair.- Stwierdził mój brat, po czym zwrócił się do mnie- Chodź. Skoro okazuje się, że walczysz lepiej od Percego sądzę, że jednak będziesz musiała wyruszyć.- Powiedział smutno i poprowadził mnie do salonu Wielkiego Domu. Tam była już dalej prowadzona narada.
- Czyli idzie Nico, Percy, Mark i Annabeth? Ktoś jeszcze?
- Dzieci: ciemności, niebios, ptaków i mórz wyruszą wraz z dzieckiem wielu na wyprawę niebezpieczną. Skierują swe kroki na wschód, do krainy wiecznego słońca. Nie wrócić może troje. Jedynym dla nich ratunkiem będzie poświęcenie czwartego. Piąte bezpiecznie wróci do domu. Wychodzi na to że idzie jeszcze Caroline- Powiedział Chejron.
-Uprzedzam. To nie jest przepowiednia taka typowa. Widziałam wiele różnych zakończeń. W najlepszym wypadku wróci czwórka w najgorszym tylko jedna osoba.- Powiedziała rudowłosa dziewczyna, której dotąd nie widziałam. Jej słowa sprawiły, że po mich plecach przeszedł zimny dreszcz. Czy ta niby przepowiednia ma jakiś związek z moim snem? Okaże się wkrótce.- pomyślałam.

Ten rozdział chciałabym dedykować trzem osobom. Permiśowi i Kassiemu bez których ostatnie dni byłyby okropne. Oraz autorowi glonojada. Mam u niego duży dług wdzięczności i żywię nadzieję że kiedyś uda mi się go spłacić.