sobota, 24 stycznia 2015

Rozdział I czyli Dzień jak codzień

Widok wielkiego na trzy metry potwora z ośmioma głowami może trochę dziwić, to wyobraźcie sobie tego potwora w klasie, w której właśnie czekasz na nauczycielkę . Jeśli coś takiego przeżyliście to wiecie w  jak się czułam, jeśli nie to pozostają wam tylko domysły. Niby dzień jak co dzień wstałam o szóstej, wzięłam szybki, zimny prysznic i ubrałam się w bojówki z powypychanymi kieszeniami, w których były różne dziwne przedmioty od latarki przez zapalniczkę do scyzoryków. Do tego jakiś T-shirt, kurtkę lotniczą i glany. Plecak na ramię i biegiem po schodach. Tuż pod schodami stał mój rower. Odpięłam go i wyprowadziłam na zewnątrz. Pierwszy oddech świeżym wiejskim powietrzem. Wskakuję na rower. Nie ma co podziwiać widoków jeśli mam na ósmą zdążyć do szkoły. Pędzę poprzez pola i łąki. Trzy kilometry do stadniny. Pęd powietrza rozwiewa moje orzechowe włosy, kurtka powiewa za mną niczym peleryna. Kilometr. Łąki, pola, lasy. O, już widać bramę. Tuż przed nią wyhamowałam. Przypięłam rower i poprawiłam włosy. Otworzyłam małą furtkę, znajdującą się obok. Wpadłam przez nią i pędem pobiegłam do stajni. Osiodłałam konia. Mój piękny kasztanowy koń stał w boksie nr. dziewięć i przyglądał się mojemu pospiesznemu działaniu. Zna mnie dobrze i wie że zaraz zostanie osiodłany więc popycha drzwi boksu i wychodzi. Trzy ruchy i już siedzę w siodle, na grzbiecie konia. Spinam go piętami choć nie muszę, bo on sam dobrze wie gdzie i jak szybko ma jechać. Tak przyjemnie jest czuć ciepło zwierzęcia w chłodny marcowy poranek. Wdychałam piękny zapach poranka, a rytmiczne uderzenia kopyt Błękitnego wprawiały mnie w dobry nastrój. Moja szkoła była w centrum. Trochę dziwne jest jeżdżenie konno po mieście ale nieważne. Gdy dojechałam było za dwanaście ósma. Zsunęłam się ze zwierzęcego grzbietu i odprowadziłam go na tył szkoły. Mamy tam spory trawnik. Na początku roku poprosiłam dyrektorkę o to, by na czas lekcji Błękitny mógł przebywać na tym właśnie trawniku. Nie była tym zachwycona, ale że jestem dobrą uczennicą, w ostateczności się zgodziła. Wbiegłam do szkoły. Zostało mi jeszcze 10 minut. W szatni spotkałam Viktorię.
- Hej Viki jak leci?
- Normalnie, tylko brat mi się pochorował.
 - Ooo to pozdrów go ode mnie. A jak tam było na randce z Tommim?
Spojrzała na mnie spode łba.
- Nawet nie wspominaj. Ciągle gadał albo o tobie albo o jakimś CS GO czy coś takiego. Jak ty to robisz że tylu chłopaków do ciebie wzdycha?!- Na te słowa delikatnie się zarumieniłam, ale ukryłam to poprawiając sznurówki.
- Nic nie robię. Po prostu nawet nie wiem, że ktokolwiek do mnie wzdycha. Idę korytarzem, i nic nie robię.
- A ja to niby co robię?- zapytała z oburzeniem Vika.
- No – nie wiem jak jej to powiedzieć. Decyduję walnąć prosto z mostu – pindrzysz się. Ciągle się do wszystkich chłopaków uśmiechasz i zaczepiasz ich. Malujesz się i ubierasz zgodnie z modą. Ja nie mam nic przeciwko modzie- dodaję szybko bo już widzę że chce zaprotestować- tylko mam swój własny styl i nie podzielam tych wszystkich zasad mody.
- Może masz rację? Może nie powinnam się do WSZYSTKICH uśmiechać. Już wiem! Będę się uśmiechać tylko do tych którzy mi się podobają.
Kręcę głową z dezaprobatą. Ona nigdy nie zrozumie o co mi chodzi. Wychodzimy z szatni i idziemy po schodach do klasy. Już w progu coś mnie tknęło w klasie nikogo nie było. Aaa no tak dziś mamy w innej klasie pierwszą lekcję. Pff to wszystko przez ten stres. Wchodzimy piętro wyżej. 8 minut do dzwonka.
- Jak wejdziesz do klasy to się uważnie rozejrzyj- powiedziała Vika przed drzwiami
- Po co? Znam klasę od polskiego na pamięć.- mówię zdziwiona.
- A chcesz się przekonać że wszyscy chłopcy z naszej klasy do ciebie wzdychają? Idź i się przyglądaj.
Wchodzę do klasy. Jak kazała Vika rozglądam się. Na pierwszy rzut oka nie widzę jakiegoś większego zainteresowania moją skromną osobą. Aaa druga ławka od końca. Tak Michael i Tommi mi się przyglądają. Viki szepcze m do ucha – A nie mówiłam.-lekko kiwam głową że ok miałaś rację i obdarzam chłopaków promiennym uśmiechem. Za naszymi plecami rozlega się okrzyk.
- Caroline mam dla ciebie świetną wiadomość! Mama się zgodziła mogę do ciebie pojechać.
- John no to fantastycznie pomożesz mi w matmie dobrze? O i pokarze ci mój nowy obraz! Tylko kiedy możesz do mnie wpaść?
- Mama powiedziała że nawet zaraz po szkole tylko jest jeden warunek.
- Jaki?
- Musimy odrobić prace domową.
- To da się zrobić. Tylko jak się tam dostaniemy we dwoje? Już wiem pojedziesz ze mną na Błękitnym. Mam nadzieję że nie boisz się koni?
- Nie no pewnie że nie. Ale nigdy nie jeździłem konno. Nawet nigdy nie siedziałem na koniu.
- Spoko damy radę.
Rozmowę przerwał nam dzwonek. Jeszcze pięć minut czekaliśmy na nauczycielkę. Gdy drzwi się otworzyły już wiedziałam że mamy kłopoty.